środa, 25 stycznia 2017

Sąsiadka z piekła rodem (Den jævla naboen)

"Cholerny sąsiad" - norweski program na TV3, przypomniał mi, że problemy z sąsiadami to wcale nie jest takie rzadkie zjawisko.
Jakoś tak się składa, że nie mamy szczęścia do sąsiadów. Podczas studiów we Wrocławiu mieszkaliśmy pod starszą panią, która robiła nam piekło, waliła w drzwi, tłukła się po podłodze w późnych godzinach nocnych (szczególnie przed egzaminami i kolokwiami) i wylewała nam mocz na balkon oraz wieszała worki z kałem.
Nie spodziewaliśmy się, że może być gorzej. A jednak, po przeprowadzce do Norwegii dane nam było doświadczyć jeszcze większej złośliwości.  


W Norwegii już tyle rzeczy mnie spotkało, że chyba nic mnie nie zaskoczy.
Teraz mogę do tego podchodzić z ogromną rezerwą ale bywały chwile, gdy wcale nie było mi do śmiechu.

Do Norwegii przyjechaliśmy z mężem z jasno wyznaczonymi celami – znaleźć dobrą pracę, kupić mieszkanie i żyć szczęśliwie. Przeprowadzka do własnych czterech kątów to był jeden z najszczęśliwszych dni w naszym życiu, szczególnie, że pamiętaliśmy dobrze naszą emigracyjną poniewierkę, ludzką nieżyczliwość i liczne przeprowadzki.
Nareszcie nadszedł ten dzień, kiedy odebraliśmy klucze do własnego mieszkania. Było totalnie puste. Echo odbijało się od ścian a my mieliśmy tylko materac i subwoofer ale nasze serca przepełniała ogromna radość. Nasz wymarzony domek. Teraz mieliśmy zacząć to szczęśliwe życie.

Od razu też poznaliśmy naszą nową sąsiadkę – Norweżkę, psychologa dziecięcego. Fajna, miła, sympatyczna. Matka trójki dzieci. Bardzo otwarta, zawsze uśmiechnięta, kociara jak my. Dała nam klucz do własnego mieszkania już po kilku dniach (tak w razie czego). Pożyczała samochód, narzędzia, opiekowała się domem jak wyjeżdżaliśmy na urlop. Opowiadała namiętnie o poprzednich złych sąsiadach, o byłej prostytutce i kryminaliście, z którymi miała straszne problemy. Niestworzone historie... Cały czas dziękując, że ma w nas takich dobrych sąsiadów.

Szybko się jednak dowiedzieliśmy, że nie możemy wierzyć we wszystko co mówiła. Okazało się, że w spółdzielni była już dość popularna i poprzednie rodziny wyprowadzały się z jej powodu. Każdy dopytywał się, jak tam z sąsiadką ale my zawsze odpowiadaliśmy, że w porządku. Tak mieszkaliśmy sobie spokojnie 2 lata.

Dzień, w którym rozpętało się nasze piekło nadszedł, kiedy postanowiliśmy zrobić wiosenne porządki przed przybyciem kontenera do spółdzielni. Norwegowie mają w zwyczaju zamawiać go zawsze przed 17 maja (świętem konstytucji). Chcieliśmy pomóc i ogarnąć trochę piwnicę. Sąsiadka oczywiście nie robiła totalnie nic. Poprosiliśmy ją grzecznie o schowanie swoich rzeczy do swojej piwnicy (jakieś sanki, stare śmieci, ziemia, farby, szkło, olej silnikowy itp.) tak, aby nie leżały w przejściu. Zaczęła na nas krzyczeć, wyzywać nas i wysyłać milion smsów jakimi to świniami nie jesteśmy. Że jakim prawem jej rozkazujemy. Waliła nam w drzwi. Skakała po podłodze (a naszym suficie), tak ze cały dom się trząsł. Miała ona problemy z alkoholem więc jak wypiła było jeszcze gorzej. Raz wylała nam ocet na nasze meble ogrodowe. Była zła o rośliny, które sobie posadziliśmy w ogródku. Jedną nam złamała. Celowo świeciła w dzień światło w piwnicy i na klatce, bo było podłączone do naszego licznika. Zostawiała uchylone drzwi wejściowe, żeby trzaskały na wietrze. Nachodziła nas o każdej porze, żeby się kłócić i nas wyzywać. Z czasem nagrywaliśmy już wszystkie takie konfrontacje na komórkę. Na koniec odcieła nas od internetu za który jej płaciliśmy.
Chodziłam roztrzęsiona, spięta i zestresowana. Nie chciało mi się wracać do domu. Każdy dźwięk z jej mieszkania podnosił mi ciśnienie. Każdy trzask czy huk przyprawiał nas o dreszcze.

Zgłosiliśmy sprawę do spółdzielni ale niestety stwierdzili, że nie mogą pomóc, bo konflikt sąsiedzki to sprawa prywatna i poza kompetencjami spółdzielni.
Mieliśmy już tego wszystkiego dość. Któregoś dnia odpisałam jej na te smsy, że jak nie przestanie nas molestować to zgłoszę na policję gnębienie psychiczne, które jest karalne. Odpisała wściekła, że to ona nas zgłosi, bo to my ja gnębimy. I chyba wtedy pękła, bo rozwścieczona zrobiła coś totalnie głupiego.

W akcie zemsty wjechała w ścianę naszego (jak myślała) garażu. Pijana wsiadła za kółko, zatrzymała się przed garażem, wcisnęła gaz do dechy i wjechała w niego. Na szczęście źle sobie wyliczyła i nie trafiła w nasz garaż a innego sąsiada. Pech chciał zastępcę przewodniczącego zarządu spółdzielni. Są to garaże w szeregowej zabudowie wiec od tyłu ciężko stwierdzić, gdzie się jeden kończy a drugi zaczyna. Sąsiad wezwał policję. Pomimo dowodów w postaci drzazg i resztek drewna ze ściany garażu wbitych w felgę koła jej samochodu, sąsiadka szła w zaparte, że to nie ona. Zaczęła tłumaczyć policjantom, że to nasza wina. W końcu się przyznała, że to był wypadek.

Sprawa została zgłoszona na policję przez przewodniczącego zarządu jako zniszczenie mienia spółdzielni. My zgłosiliśmy przy okazji sprawę nękania psychicznego. W tym momencie spółdzielnia postanowiła nam pomóc, widząc powagę sytuacji i zagrożenie jakie owa sąsiadka stwarzała. Psycholog dziecięcy a zachowywała się jak psychopatka. Zatrudnili adwokata i wystosowali do niej pismo z ostrzeżeniem o nakazie wyprowadzki.

W międzyczasie obchodziłam 30-urodziny. Urządziłam huczną imprezę z dość głośną muzyką. Zgodnie z norweskim zwyczajem ostrzegłam każdego z sąsiadów o odbywającej się zabawie urodzinowej i możliwym hałasie i zakłóceniu ciszy nocnej. Nikt nie miał nic przeciwko. W dniu urodzin sąsiadka wezwała policję - 2 razy. Na szczęście policjanci też ludzie, zrozumieli, że zrobiła to złośliwie, poprosili o ściszenie muzyki i pożyczyli mi wszystkiego najlepszego.

Jak by tego było mało czekała nas kolejna niespodzianka. Któregoś dnia jej kot wrócił cały poobijany i pogryziony. Założono mu szwy i poddano leczeniu weterynaryjnemu. Z racji tego, iż my też mamy koty obwiniła nas o całą sytuację i domagała się pokrycia wysokich kosztów leczenia wymachując fakturą. Ona i jej syn zaczęli nam grozić, że jeżeli nie zapłacimy to coś nam się stanie, bo oni znają "ludzi". Pojechaliśmy znowu na policje. Wszystko mieliśmy nagrane. Ich wyzywanie, kopanie w drzwi i groźby pod naszym adresem.

Sprawę umorzono. O wszystkim poinformowaliśmy również spółdzielnię. Sąsiadka dostała drugie, ostatnie ostrzeżenie od adwokata spółdzielni. Myśleliśmy, że znaleźliśmy się w tak beznadziejnej sytuacji, że nie pozostaje nam nic innego jak tylko zacząć szukać nowego lokum.

Jednak jak to mawiają Norwegowie „alt ordner seg for snille piker”. Nie wierzyłam do końca, sąsiadka sprzedała mieszkanie i się wyprowadziła. Oczywiście nie mogło się to odbyć bezproblemowo. Jakby inaczej. Zostawiła nam w zemście swojego drugiego kota. Tyle nas to wszystko kosztowało stresu. Porzucenie zwierzęcia przy przeprowadzce jest niezgodne z prawem, więc zgłosiliśmy sprawę do spółdzielni, do mattilsynet i do dyrebeskyttelse. Niestety bez odzewu. Pytałam weterynarza co robić w takich sytuacjach. Odparł, że albo zgłosić na policję albo zawieźć kota do przytułku. Najczęstsza jednak odpowiedź, ze strony Norwegów to że trzeba uśpić. Coś czego nigdy w życiu bym nie zrobiła...Postanowiliśmy znaleźć mu nowy dom. Kot został z nami. Tym sposobem stałam się (nie)szczęśliwą posiadaczką 4 kotów i zapewniam Was, że jestem zdrowa psychicznie. ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz